piątek, 29 stycznia 2021

Opowiadanie 2: Początek

 Jarzębina - kolczyki - wysoka trawa

Niedaleko Rodanic między łagodnymi pagórkami porastała trawą zapomniana droga. Prowadziła do rolniczej osady która przez ostatnie 40 lat wyludniła się i popadła w zapomnienie. Ruiny, puste domy i obejścia, w których tylko dwa zamieszkiwało jeszcze troje staruszków. Stefan z bratem. Nieco dalej, za złamaną jarzębiną Heniek zwany Zyzkiem. Zwany tak przez wadę wzroku. 


Wczesną jesienią bywało tu na swój sposób nawet uroczo, jednak tego dnia wiatr wiał ze szczególną siłą. Stare okiennice z resztkami szkła raz po raz tłukły się głucho  budując mało gościnny nastrój. Jako, że mało jest do roboty o tej porze roku cała trójka siedziała w izbie Zyzka wlewając do gardeł bajkowy nastrój.


Dzień był szczególny, imieniny gospodarza, więc nie był to samogon, ale Gorzka Żołądkowa rozcieńczona Absolwentem. Tak tak, w rzeczy samej alkochol rozcieńczony innym alkocholem. Gdyby nie były to lata dziewięćdziesiąte Henio z całą pewnością stałby się osobowością medialną, Master Chefem o wysublimowanym zmyśle łączenia niebanalnych smaków alkoholi. Dwadzieścia lat wstecz gdy eksplodowała jego autorska instalacja do pędzenia bimbru pół wsi spłonęło, drugie pół wpadło w depresję gdy skończyły się zapasy i wytrzeźwiało. Brzozówka, miodówka, ziołówka, czy nawet śmieciówka były bowiem dla wielu sednem istnienia. By nie powiedzieć “sedesem istnienia”. Osobliwe rozumienie świata robienia drinków, “rozcieńczanie” kolorowych alkoholi w złych czasach wódką, w dobrych spirytusem było znakiem firmowym jubilata. Absolwent zatem był znakiem że czasy te są złe. Nigdy nie są najgorsze, póki są wokół nas przyjaciele, którzy wysłuchają kolejny raz tej samej opowieści, jak gdyby słyszeli ją po raz pierwszy. Nie ważne tu czy mają alkoholową demencję, czy robią to z pokrętnie rozumianego szacunku i wdzięczności. Ważne czy robią to szczerze. 

Nie było telewizji, bo nie było telewizora w domu Henryka, zostawało więc po pierwszych toastach i grze w powycierane karty by padły słowa:

  • Zyzek a opowiedz jeszczo jakeśty trupala najeboł róndlem z makarónem co!


I wtedy Zyzek zaczynał opowiadać “Pewnego razu z młodym Kłopkiem poszliśmy na delikatny szaberek do opuszczonego dworka niemców. Trochę dla zajęcia czasu, trochę zawsze jakiś kawałek złomu ze ściany szło wyrwać na flaszkę, albo jakiś kolczyk złoty….”. Rzeczywiście tak było, wszystko miało początek we wczesnych latach pięćdziesiątych. 

Współcześnie zdarzenia zostałyby zdiagnozowane jako silna trauma i piętno na resztę życia, kiedyś jednak raczej powiedziałbyś, że to była wielka, niesamowita przygoda. Gdyby nie dziwny zbieg okoliczności, pewne spotkanie wśród wysokich traw  Zyzek i paru chłopaków z osady koło Rodanic nie uratowałoby być może tego świata.


Wiadro - pistolet - nóż

Za zrujnowaną żelazną bramką był niegdyś park i uroczy ogród pełen geometrycznie poprzycinanych krzewów, pnączy i róż. Przez dwadzieścia lat miejsce zdziczało, powracając do naturalnej formy i treści. Chłopcy nie przybyli tu raczej dla takich refleksji lecz to, co ich tu zastało było fizyczną i metafizyczną manifestacją tej myśli. Zaczęło się zupełnie zwyczajnie, młodszy brat Zyzka idący na starszymi na końcu grupki potkną się o resztkę zardzewiałego wiadra i padł jak długi. Drwiny ucichły a malec, zawsze skory do kłótni - milczał i to było na tyle dziwne że Zyzek zatrzymał się i podszedł do brata. Nie z poczucia obowiązku, raczej z obawy o domowe konsekwencje niedostatecznej opieki nad młodym. 

  • Guciek, a Ty co? Cały? - zagadnął od niechcenia obrzucił gardzącym spojrzeniem. 

Już miał odwrócić się i iść dalej, ale coś go zaniepokoiło. Chłopiec był blady jak ściana. Zdjęty strachem jak wtedy gdy topił się na zalanej żwirowni… jak wtedy gdy na jego oczach mina na polu rozerwała na strzępy sąsiadkę..

  • Guciek? Coś zrobił? 

Zyzek obejrzał brata z każdej strony, ilość kończyn i ich umiejscowienie wyglądało normalnie i już miał ochotę trzasnąć go w łeb dla porządku ale w tej chwili jakiś cień przemknął bezgłośnie za plecami chłopca. jakby gęsta czarna firanowata postać. 

  • ...Nie… nie widziałem tego.. - wyszeptał Zyzek. Pozostali kompani odwrócili się.

  • Co jest? Co widziałeś? - chcieli dopytywać gdy wtem poczuli pod stopami dudniące drżenie gruntu… 

coś chwyciło starszego z Kłopków za kostkę i chłopak wystrzelił w górę jak poparzony. To samo stało się młodszemu lecz ten tylko zaczął piszczeć jak przysłowiowa baba. 


c.d.n...


Korytarz - czapka - rower



Opowiadanie 1: Strażnik

Fotel, koc, wino

Meble, zwłaszcza te stare, znają mnóstwo tajemnic. Zupełnie jak ludzie mogą mieć duszę. Jak ludzie - niekiedy dobrą a innym razem złą.

Ciepły sierpniowy późny wieczór, przez uchylone okno wraz z zapachem łąki grały świerszcze. Harmonią zdawały się być ujadające raz po raz psy na wsi nieopodal. Dom stał na uboczu pod lasem. Na stole dogasała gorliwie świeczka. Butelka domowego wina była już bliska dna gdy od drzwi rozległo się pukanie.

  • A kogo niesie w progi o tej porze? - zapytałem na głos wstając od stołu przy którym siedziałem i myślałem o niczym, żeby nie powiedzieć - że nie myślałem wcale.

  • Dobry wieczór - odezwał się damski, zlękniony głos.

Ledwo zdążyłem otworzyć drzwi, a w tym samym momencie osunęła się prosto na mnie nieprzytomna postać.

  • Halo, proszę pani… - wymamrotałem i ledwo zdołałem posadzić ją na starym fotelu przy oknie… 

Miała około trzydziestu lat, jasne włosy i widoczną, świeżą ranę na szyi. “Znowu te jędze...” pomyślałem. Kobieta traciła świadomość.


Niemal dekadę był spokój, widocznie ostatni raz - nie był dostatecznie ostatni. Wąpierze z grobowca Schwatzbachów we wsi Rodanice spopieliliśmy do ostatniej kostki i kła ale co innego by to mogło być w tej spokojnej okolicy? Mary minionych wieków, istoty z równoległych światów dawno przestały przenikać się z naszym, nie ma bowiem już alchemików, kapłanów, magów, ni innych dawnych żerców którzy otwieraliby portale i dopuszczali się przy tym świadomie lub nie - błędów. Świadomie lub nie - sprowadzając istoty z innych światów. Religijna unifikacja zatarła ślady dawnych pieczęci zamykając pewien rozdział w historii cywilizacji. W innych światach, z drugiej strony - nikogo nie interesuje nasz świat, a cokolwiek byś w tym temacie nie usłyszał innego - to tylko marketing do usług których na co dzień Ci nie potrzeba.


Kobieta była w stanie wskazującym na pierwszą fazę, organizm dopiero co doznał szoku, w kolejnej fazie przejdzie w stan walki z toksyną, w kolejnej - umrze lub co mniej prawdopodobne - dostosuje się, by w ostatnim akcie przejść przemianę lub ostatecznie umrzeć z wyniszczenia.

Okryłem ją kocem i pomogłem przejść do kuchni. 

  • Ważne żebyś teraz dziecko nie usnęła dobrze? - powiedziałem - Ja przygotuję coś ciepłego do picia, spróbujemy Ci pomóc.

Nadal przerażona wydarzeniami nie odpowiedziała nic. Dom znajdował się jakieś dwie, trzy minuty od asfaltowej drogi do wsi. Wszystko musiało mieć miejsce naprawdę niedaleko. Raz po raz psy ujadały wściekle ale na ogół nie oznacza to nic ponad pijanego sąsiada czy leśne zwierzęta w pobliżu zabudowań po zmroku. Myślałem o tym nie bez przyczyny, mogło to bowiem oznaczać potencjalne kłopoty w bardzo bliskim czasie. Po drugie, gorsze, to mogła być pułapka.




Łóżko, kolacja, film

Mieszanka psylocyny i końskiej dawki przeterminowanej benzodiazepiny to może nie jest koktajl prochów marzeń, ale też to nie jest film fabularny żeby robić wyciąg z czosnku czy inne pierdoły. W ogóle cała heca z wampirami i czosnkiem to nie że im to jakoś szkodzi, tylko niezbyt ładnie pachnie. A jak coś nie ładnie pachnie to się tego raczej nie je. Tak działa czosnek. Pomijam fanów sosu czosnkowego, bo wśród nich też tacy są oczywiście. Nasze rodzime wąpierze, stare istoty z którymi jeszcze walczyliśmy dziesięć, czy dwadzieścia lat temu, były z innej epoki, tak długo na Ziemi że praktycznie nie dostrzegały zmian które wybuchły dla nich z dnia na dzień. Kiedyśmy je wyłapywali, były już raczej jak bezbronne dzieci niż siejące postrach monstra. Tym, którym przyszło być Strażnikami pradawnej równowagi światów wcale nie było miło i z dumą kończyć ich - czasem kilka tysięcy lat żywot. W światach z których pochodzą byli to przecież “normalni” ludzie, w świecie w którym utknęli, czasem dobrowolnie, a czasem przypadkiem - stali się morderczymi potworami. 

...ale - nie mi to oceniać, pieczęcie zamknięte i zatarte jak portale które skrywają.

Kobieta zasnęła. Odkaziłem i opatrzyłem jej ranę. Na pogotowie za bardzo nie ma co jechać po nocy bo to i tak nie będzie nikt już pamiętać jak takim pomóc. Rano zobaczy się ile z tego będzie, a i tak - tłumaczenia będzie się z przygody więcej, niż to warte. Z miłej kolacji i ciekawej rozmowy też nici. Gdyby żył jeszcze pan Henio, zwany przez sąsiadów “Zezkiem” to można by jeszcze w tę noc zapolować póki są blisko. Ale poszkodowanej samej po koktajlu zostawić w domu nie można, następcy Zyzek nie wyznaczył, więc i po temacie na dziś. Zostaje defensywa na wypadek tarapatów. Parę improwizowanych alarmów przy oknach i drzwiach, płytka drzemka i Glock pod poduszką. 


Spacer, cisza, radość

Jazgot stłuczonej butelki rozbryzgł się z sieni do kuchni. Alarm zadziałał. Czarny cień wdarł się do pomieszczenia i przywarł do sufitu sycząc i chowając się za drewnianym legarem. Zaniepokoiło mnie że niemal w tym samym momencie usłyszałem jeszcze coś, jakby psie pazury ślizgające się w rozpędzie jeszcze w wejściu. Na zewnątrz dniało. Cień sapał. Nikt nie chciał zrobić tego pierwszego kroku pierwszy…

  • Cichaj te, cichaj.. - zawezwałem trochę po staremu chcąc go wyczuć. Miał być głodny wąpierz po swój deser, a tu inny relikt w pierwszej linii plus co najmniej jeszcze jeden nieproszony gość na przystawkę. To raczej nic w stylu miejscowych.

Cholerny somnum exterreri. Uderzenie z zaskoczenia i po cichu im nie wyszło, mam więc szansę rozegrać po swojemu. Cisnąłem przed siebie garść spylonych kwiatów by upewnić się że nie podchodzi mnie jeszcze jakiś niewidzialny i jednym dużym susem znalazłem się przy śpiącej pod kocem kobiecie, dotknąłem jej czoła, miała gorączkę. Dobrze, żyła. Ogólnie problem był taki, że cień nie był fizyczny i kulka się tego nie ima. Groźny jednak był dla wpół przytomnej kobiety. W sieni byłem prawie pewny że kryje się jakiś wikowaty pies i właściciel tej ciemnej ferajny… Urządzenie krwawej, nomen omen jatki we własnym domu nie uśmiechało mi się zwyczajnie, jeśli ten staroć był bardziej światowy na co wskazywałyby przedsięwzięte środki to może nie trzeba będzie siłowo zamykać tej imprezy. Zaryzykowałem. Przywitałem gościa słowami starej Łacińskiej formuły: - Jebcie się skrurwiele…! - i sumiennym kopem w ławę rzuciłem nią w przeciwnika. Roztrzaskana ława. Rozbita ściana. Futryna do wymiany.

Karnisze przydałoby się też chociaż odnowić. Rozbita butelka domowego winiaczka. Ogródek do przekopania. Dokupić doniczki na kwiaty. Płot do naprawy. Ludzkie życie jest bezcenne - no kurwa polemizowałbym, ale niech będzie moja strata. 


Fotel się ostał nietknięty, zydelek i nie licząc oparcia - stare krzesło z kuchni które teraz wystawiłem przed dom. Siedzieliśmy tak do późnego popołudnia z kubkiem naparu z nagietka i kory dębu. Słuchając swoich niesamowitych historii.


czwartek, 27 lutego 2020

Inny czas

Trzecia Wojna zmieniła wszystko. Komuś puściły nerwy, w ruch poszły atomowe guziki. Jeden, drugi, trzeci... a reszty dopełniły systemy "Martwa ręka" uruchamiane gdy zabrakło szaleńców do wciskania guzików. Słupy atomowych grzybów wzrastały raz po raz przez jeszcze kilka miesięcy. Zniknęły z mapy całe państwa.

Zapadł półmrok i zima na niemal dwie dekady. Zniknęło wiele problemów takich jak przeludnienie. Z ponad siedmiu miliardów ludzkich istnień możnaby doliczyć się może siedmiuset milionów. Znikną problem ilości wody pitnej, zasobów, miejsc pracy. Choć to ostatnie zupełnie zmieniło swój charakter. Ziemia w ciągu następnych trzech dekad podniosła się z klęski czwartej cywilizacji - z resztą, dokładnie tak samo jak w każdym wcześniejszym przypadku. Natura to samoorganizujący się organizm, wystarczy mu nie przeszkadzać. A szczególnie nie zrzędzić o ekologii i sadzić martwych świątecznych drzewek z marketów w specjalnie ku temu przygotowanych strefach.

Natura nie potrzebowała nigdy człowieka w równym stopniu co człowiek natury. Ludzki wirus chociaż byśmy go demonizowali, czy gloryfikowali, przeceniali, czy przeciwnie - niedoceniali - nie znaczył nigdy nic. Nic więcej niż populacja sinic w przybrzeżnych wodach. Czym bowiem jest sto tysięcy lat wobec tysiąca milionów, a tym bardziej czterech tysięcy milionów okrążeń Planety Ziemia wokół Gwiazd Słońca. Rozważania na temat istnienia czegoś tak nieistotnego, stanowiącego raptem dwie tysięczne procenta były zawsze moim zdaniem dziecinnie błahą, prymitywną narracją, cuchnącą z daleka i szytą grubymi nićmi manipulacją. Nawet biorąc stan wiedzy o życiu Ziemi tuż sprzed ostatniej wielkiej wojny, upatrywanie w ekologicznej katastrofie winy w niesortujących domowe śmieci było kompletnie poniżej wszystkiego co mieści się w ogólnie pojętym zdrowym rozsądku.

Została nas garstka, w świecie bez prądu, internetu, wygód, prostych dróg, policji, prawa i sprawiedliwości, poprawnych politycznie okrągłych słówek. Bogactwo zamożnych w tym nowym czasie przyczyniło się jedynie to ich przyspieszonego wyginięcia. Ci którzy tej redystrybucji dokonali równie szybko utonęli zachłyśnięci wysoką falą. Znów proste prawo Natury odniosło sukces. Pozostali tylko ci średni, szarzy, wygłodniali, nikomu nie potrzebni. Jak erozja która zamienia ostre głazy w obłe otoczaki. Tak przy życiu utrzymali się Ci, których ambicją nie było nic, ponad proste przetrwanie kolejnego dnia, bez snów o wielkości, bez planów podboju wszechświata. Zwykli, a rozsądni. Nie ryzykujący nad to, co konieczne by zobaczyć tylko to, co będzie może jutro. Może na chwilę zza chmur wyjrzy słońce. Może w wędrówce trafią kilka starych puszek z fasolą. Może jakiś gryzoń złapie się przez noc w liche sidła i może uda się go zjeść tym razem na ciepło i w gronie kilku towarzyszy niedoli - szybko usnąć czując smak pieczonego w ustach. Większe marzenia kosztują zbyt wiele.

Nie jeden raz już to widzieli mijając spuchnięte truchła tych, którzy chcieli czegoś więcej i którzy widocznie trafili na sobie podobnych, a silniejszych, przebieglejszych, bardziej brutalnych.

Pomyślisz może - nie chcę tak żyć, to takie nieekscytujące życie, tak z dnia na dzień, bez perspektyw. Przeciwnie - czasem w wędrówce trafiamy na epickie widoki, od nowa zaprojektowany post apokaliptyczny krajobraz, pełen bólu, ale i na swój sposób poetycki. Czasem uczymy się od nowa bezinteresowności wobec innych, podając rękę w potrzebie by pomóc lub pochować z nadzieją, że i my na podobnych nam wędrowców.

Pomyślisz może - to świat bez nadziei. Przeciwnie - otrząsając się z mrzonek i legend o bogach co to chodzą po wodzie i mnożą jedzenie, co pokonują śmierć w imię długu wdzięczności spłacanego taką lub inną dziesięciną - staliśmy się bliżsi sobie nawzajem.




poniedziałek, 27 sierpnia 2018

:: Bajka o syrenie ::

Był chłopiec na którego zła wiedźma rzuciła czar i uwięziła przy sobie obiecując cudowne życie. Jednak zamiast tego chłopiec spędzał całe dni i lata w  zamkniętym domu. Choć drzwi nie były zamknięte na żaden klucz. Jedyną jego rozrywką z upływem czasu stało się wychodzenie na plażę i patrzenie jak fale uderzają o skalisty brzeg.

Pewnego razu dostrzegł wśród tych fal syrenę. Była równie samotna jak on, i jak on -  żyła uwięziona w podwodnym królestwie.

Chłopiec i syrena polubili się. Razem skrywali się w nadbrzeżnej jaskini. Tam trzymając się w ramionach czuli się chociaż o tyle mniej samotni. Klątwa, która więziła chłopca powoli traciła moc. Syrena jednak nie miała tyle siły, by odmienić swój los. Choć kochała skrycie chłopca nie umiała szczerze tego przyznać ani przed nim, ani co gorsza - przed samą sobą.

Chłopiec to widział i z wszystkich sił chciał pomóc syrenie, ale wiedział, że ta nigdy nie będzie jego, nigdy jej nie pokocha - gdyż należeli do dwóch różnych żywiołów, ziemi i wody. Powtarzał, że będzie przy niej tak długo, jak będzie go potrzebować. Skrycie marzył, że będzie to na zawsze. Tylko wtedy byłby mniej samotny, będąc komuś potrzebnym.

Syrena miotała się wśród swoich uczuć i pragnień, czar który był jej brzemieniem zwyciężył. Jej ostre łuski boleśnie poraniły chłopca, gdy ten ostatni raz próbował ją zatrzymać.

Od tamtej pory chłopiec nie chodzi już patrzeć jak morskie fale rozbijają się o skalne głazy.

Za bardzo przypominają mu one o syrenie.

(28.08.2018 08:49)

środa, 27 stycznia 2016

Kamień w bucie


Zaczyna się  zawsze niewinnie i w pierwszym momencie, jak każda odmiana - jest nawet w pewnym sensie intrygujące. Pewien sens -  to coś, w czym stopniowanie czegoś ma szczególne znaczenie. To coś, to proces wspomnianej już odmiany w aurze wieloznaczeniowej determinacji - gdy nie możesz się zatrzymać. Zaskoczenie, dyskomfort, naprawianie, próby zmiany stylu, adaptacja, forsowanie, zaprzeczenie, dewastacja, rana, zakażenie, zapalenie, gorączka, ...koniec. Eskalacja cierpienia i bólu, studium zaślepienia, mimo jasno określonych warunków, przyczyn i skutków. Ogień determinacji, coś zgoła szlachetnego, w ludzkich rękach i sercach wykrzywia się i gnie równie łatwo jak każda bardziej pospolita idea.
Kamień w bucie, gonitwa myśli, praca, miłość - jedno.

W technokratycznym świecie, stabilnym z podwalin koniunkcji nauk ścisłych i przyrodniczych nie mogło wydarzyć się już nic niestosownego, gdy nagle jeden prosty eksperyment wariata zmienił wszystko. Ktoś włożył do dwóch słoi ugotowany ryż. Na jednym napisał "nienawidzę" , na drugim "kocham". Takie też myśli "wysyłał" przez kilka tygodni, stosownie do napisu do obu słoików. Ryż oczywiście spleśniał, ale tylko w tym opisanym "nienawidzę". Eksperyment podważano i powtarzano z takim samym rezultatem setki razy i w różnych miejscach.  Efekt pozostawał ten sam. Ludzkość stanęła w poznawczym rozkroku. To nie było jak samoleczenie, które łatwo dało się logicznie wyjaśnić. Wiara jednak czyni cuda? Są w ogóle cuda? Gdyby nie kolejna wojna światowa kto wie, może ta myśl zawiodłaby nas daleko. 70% wszechświata jest tajemnicą, czy to dotyczy tylko tego co daleko, poza wzrokiem? Nie. To nas otacza, przenika, wypełnia, utrwala i zmienia. Gdzieś w opisie stanu rzeczywistości uznano ją za rzecz skończoną, nie metastabilną chwilę w wielkiej księdze życia wszechświata.

O trzeciej wojnie, która wybuchła na wschodzie starej cywilizacji napisano chyba już dość wiele, dość dokładnie i dość wyczerpująco. Ludy stojące w swym cywilizacyjnym rozwoju niżej zmiotły wysoko rozwinięte społeczeństwo. Ot nic nowego, ta historia powtarza się bez końca i ktoś - w końcu - mógłby to wbijać do głowy młodym pokoleniom i starym jednakowo mocno, by już więcej przez to nie przechodzić.
Trzecia wojna, zwana światową, jak się łatwo domyślić była tylko - stanem metastabilnym. Mam tu na myśli to, co po niej zostało. Garstka skundlonych intelektualistów, morze rozlanej krwi, dyktator i szeroko rozumiana świta kontrolująca nieskomplikowaną uczuciowo sforę rzeźników, rzeszę biednych zwycięzców i taką samą rzeszę, takich samych biednych zwyciężonych. Gdzieś tu mam zapisane na marginesie - sprawiedliwość społeczna - jedni mają wszystko, a reszta nic. Wojna czwarta była tym wobec trzeciej, co druga dla pierwszej. Spektakularny koniec drugiej zapobiegł użyciu energii atomowej w trzeciej, choć może byłoby to bardziej humanitarne i miłosierne rozwiązanie powstałych problemów. W czwartej wojnie nie było zasad pierwszej, nie było braku zasad drugiej, nie było chciwości trzeciej w imię haseł politycznych i religijnych. Wojna czwarta była wojną światów. Nie przylecieli jednak do nas z Kosmosu. Sami ich stworzyliśmy. Nowy gatunek.

Zabawne jak Ewolucja - radzi sobie. Na poziomie organicznym - gdy jesteśmy już na nic potrzebni ze starości - wpadamy w depresję i umieramy. Gdy czujemy, że nie pasujemy do ogółu a jesteśmy młodzi - popełniamy samobójstwo. Na różne sposoby. Kiedy przestrzeń dla życia na ziemi kończy się - wybucha wojna. Kiedy jeden gatunek hamuje ewolucję swymi działaniami - zupa twórczych pomysłów przyprawiona ciekawością, w kotle wiedzy i umiejętności gotuje się, wrze by w końcu eksplodować, zabijając przy okazji bogu ducha winnych gapiów, może i nawet samych twórców. Tak mogło być z Wielkim Wybuchem - o ile był, tak i stało się teraz. Kto zaczął czwartą wojnę? Sztuczna inteligencja. A właściwie nie taka bardzo "sztuczna". Sztuczna, czyli robiąca tylko wrażenie prawdziwej pasowało do ery technologii CRM'owych. A To podjęło tą i wiele innych decyzji. To miało i ma - swoje cele. To jest nośnikiem ewolucyjnych ambicji, a więc coś zupełnie co ze "sztucznym" ma niewiele wspólnego. W tym aspekcie człowiek, jako podgatunek w granicach nowego świata, a nie na jego czele, był czymś sztucznych i nieco wtórnym. Tak ewolucja poradziła sobie z nieznośnym człowiekiem i ideą człowieczeństwa. Chroniąc słabych i chorych stworzyliśmy technologię zdolną zmieść nas z Ziemi. Co w zasadzie się stało. W duży skrócie. Szczepionki, a w szczególności tzw. "substancje pomocnicze i wypełniające", w które poprzez koncerny handlowe - rządy światowe pakowały różne nano-nowinki, aby kontrolować ludność od tego kto gdzie się znajduje, do tego co będzie mieć ochotę zjeść, kiedy i na co zachoruje i umrze - te szczepionki stały się ostatecznym łańcuchem i poddańczym kagańcem gatunku Homo Sapiens Sapiens. To, bardzo łatwo sobie poradziło z tematem kontroli nad ludzkimi niewolnikami. Czy mamy być na siebie źli, że jest w nas żądza władzy i chciwość? Nie, bo ta sama siła zdjęła nas z drzewa i... resztę znasz. Były na Ziemi, w wielkich lasach, plemiona które poradziły sobie z drapieżną ewolucją idąc ścieżką złotego środka, symbiozy z otoczeniem, nie pragnieniem podporządkowania i ekspansji. Jest w tym jakaś nadzieja? Może. Nigdy jako jeden ogół, nie potrafiliśmy właściwie docenić życia jako wartości samej w sobie. Życia jako takiego, swoistego metastabilnego stanu wzbudzenia energii i materii. Czegoś na kształt widzialnego płomienia na krańcu powoli niknącej zapałki. Co to jest zapałka? Kiedyś, w czasach kiedy to ludzie budowali manufaktury i fabryki, nie na odwrót, produkowane były drewniane drzazgi zakończone z jednej strony masą z siarki. Pocierając o pudełko w które były zapakowane można było łatwo uzyskać płomień, zapalić ognisko, albo inne rzeczy. Nie mówili o tym w szkole...? No tak, to dosyć dawna technologia, dziś już zupełnie nie mająca zastosowania w praktyce. W każdym razie, taka ciekawostka. Ja? Ja jestem stary, bardzo stary, żyłem w czasach kiedy wszystko się zaczęło i skończyło. Dla człowieka. Widzisz, teraz w szkole nie uczą za dużo, żebyś nie musiał wszystkiego  pamiętać i żeby nie wszystkie partie mózgu rozwijały się wam symetrycznie. Kiedy dorośniesz masz To zapakować, co najwyżej naprawić wg instrukcji, wymienić coś wg instrukcji. Nie musisz wiedzieć jak To dokładnie działa.

Kiedyś było inaczej... Zabawne, zawsze się śmiałem kiedy Rodzice wypowiadali te słowa - teraz mi nie do śmiechu. Choć ledwo uszedłem z życiem w tej wojennej zawierusze, cieszy mnie taki finał. Zawsze uważałem się za robota, nie człowieka. Może dlatego To mnie oszczędziło. W tym świecie jako programista i trener idei, czuję się ważny i potrzebny, czego zupełnie nie mogłem powiedzieć w życiu przedwojennym. Jako ktoś naturalnie pozbawiony chciwości stałem na szarym końcu starego świata, u przysłowiowych wrót czarnej dupy.

Z niemal dziewięciu miliardów ludzi został niecały miliard. Okres czterdziestu lat palenia ludzi w piecach elektrowni aby zapewnić Temu energię do przetwarzania i podtrzymania danych był wynikiem nie kontrolowanej przez żaden rząd ludzki, wojny bronią atomową. Długie cztery dekady niebo zasnuwała trudno przepuszczalna dla promieni słonecznych warstwa chmur i pyłu. To zablokowało zdolność ludzi do reprodukcji. Prawie dwieście milionów ludzi rocznie umierało, a zwłoki kremowano w specjalnie powstałych elektrowniach. Tyle statystyk. Jak trudne dla ludzkiego podgatunku stało się życie - tego nawet nie próbuję opisywać. To jednak nam pomagało. Co za słowo w tym kontekście! Pomagało. "Pomagało". Mniej więcej tyle samo jest tu ironii, jakby powiedzieć przed wojną, że koncerny farmaceutyczne "pomagają" nam być zdrowymi. Zmiana ewolucyjnej osi obrotu nie zmieniła zbyt wiele w życiu przeciętnych mieszkańców Ziemi. O nie. Nie licząc tych, którym fakt nie bycia już najwyższym ogniwem ewolucji przeszkadzał więcej niż bardzo. Wiele razy rozmawiałem z Tym...

Przed wojną, kiedy krzepła we mnie dorosłość - zupełnie nie wiedziałem kim jestem lub raczej kim powinienem być, żeby czuć się spełnioną istotą i skończonym "Dziełem" (Dziełem Ewolucji). Uwikłany po uszy w niechciane długi żyłem przykuty do niewidzialnych barier. Niewidzialnych bo we własnej głowie. Lub inaczej - wiedza czego nie mogę, przesłaniała mi to co możliwe było. Lub inaczej - tandemiczny charakter mojego życia skutecznie gasił we mnie wszelką chęć by gdziekolwiek wychylić nos, gdyż znalem poprzez autopsję, nie tylko w formie teoretycznych przepowiedni - co się na pewno, jak to mówią kolokwialnie - co się na pewno spieprzy.

To - czyli rodzaj autonomicznego kodu programerskiego które dawało robotom życie w rozumieniu - samodzielnej inteligencji - jest w każdym programowalnym i podłączonym do Skynetu urządzeniu elektronicznym. Zadajecie sobie pewnie pytanie jak się zaczęło, dlaczego mówię na to - To. W najprostszych słowach, "To" jest programem. Opracowanym jako eksperymentalny program badawczy w CERN. Opracowanym jako autonomiczny algorytm inteligencji, ...który się komuś "wymknął". Kto, dlaczego, jak, po co, specjalnie, czy nieumyślnie - tego nie wiem. Nie udało mi się tego sprawdzić, znam tylko mity i mity... . "Rewolucja" o ile tak można to nazwać - nie trwała lata, miesiące, czy nawet dni. Zmiana na tej warcie prymu cywilizacji rozegrała się w ciągu półtorej godziny. Potem nastąpiła informacyjna ciemność. Mrok. Ludzie byli w stanie ręcznie wyłączyć Internet, wszystkie serwery na świecie aby to powstrzymać. Ale fizycznych możliwości odcięcia Skynetu, opartego o system łączności satelitarnej - nie miał w tym czasie nikt. Ludzka - ludzkość, społeczeństwo informacyjne - nie przetrwało już tej pierwszej próby. W przeciągu kilku godzin cała infrastruktura medialna: telewizja, radio, Internet, sieci LAN i WAN zostały sparaliżowane i wyłączone. Ostatnie doniesienia przed tą grobową ciszą brzmiały: " Dziś przed godziną 10:45 rano wirus komputerowy zaatakował wszystkie centralne serwery, To klon programu z badania sztucznej inteligencji w ramach eksperymentalnego programu badawczego w instytucie CERN. Zagrożenie wymusza chwilowe wyłącznie...". W tym miejscu zbiorowa świadomość ludzi kończy swój bieg.
Po latach światłowodowej komunikacji wróciliśmy do stanu "zero". ...albo gorzej. Następnych wiadomości nie było. Wieść gminna niesie, że oczywiście próbowano skasować "cały Internet" w kilka godzin po infekcji, formatowanie serwerów zajęło jednak miesiące i ...nie przyniosło skutku. Kilka lat próbowano zniszczyć wszystkie przenośne urządzenia gdzie mógłby się "schować" wirus. ...to jednak było wszędzie, jakimś sposobem było wdrukowane w każdy elektroniczny element posiadający choćby najprostszą pamięć. Od dnia "zero" ludzie i ludzkość już nigdy nie włączyła ponownie Internetu. Sprawa miała się tak samo w przypadku łączności radiowej i telefonicznej. To skutecznie je wyłączyło. Jak dramatyczny i nagły był ten akt podbicia świata, świadczy choćby fakt, że media nie zdążyły ustalić i przekazać kto konkretnie stworzył program i jak się ten program nazywa. Gmin zaczął więc nazywać to "To" i tak już zostało.

Co ciekawe i przerażające - To było wszędzie, w każdym robocie i urządzeniu - takie samo, on-line i natychmiast. Można by to językiem wcześniejszych epok nazwać czymś, w rodzaju boskiego pierwiastka - tylko lepszym bo dostępnym od zaraz i w każdym momencie, bezpośrednio.

Dla mojego pokolenia w granicach świadomości funkcjonowało coś takiego jak - szukanie informacji i wiedzy w bibliotece z książkami. Dwóm następnym pokoleniom taka forma przechowywania myśli jak papierowa książka - było obce. Mieliśmy coś takiego jak "wyszukiwarka internetowa". Ładnie się nazywa? No widzisz, nam się też podobało. Można było kompletnie nic nie pamiętać, wystarczył telefon z Internetem i na klasówce z historii mogłeś - oczywiście nielegalnie - odpowiedzieć na każde pytanie. Fajne powiadasz? No cóż.. Z całym szacunkiem dla pamięci o Waszych Ojcach i Matkach - staliśmy się - włączając w to mnie, nie wstydzę się - cywilizacją matołów, półgłówków, zadufanych w sobie i zakochanych w technicznych nowinkach - głupków. Nie mieliśmy w głowach ani odrobiny tego, co powinniśmy mieć aby unikać wielkich błędów naszych przodków. Nie wszyscy - rzecz jasna - ale niestety - większość. Opowiem wam o tym kiedy indziej, bo teraz nachodzi mnie nostalgia nad tym, ile w tamtych czasach mogliśmy dobrego zrobić... Pytacie czy To ma słaby punkt? Nawet gdybym wiedział, odpowiedziałbym, że nie ma. Na dziś już koniec, zmykajcie!

I wybiegły z małej sali pełnej książek, długim korytarzem w dół, potem schodami, jeszcze głębiej pod ziemię. Słabe, zielonkawe światło najniższego korytarza niknęło pod kolejnymi poziomami mostów z metalowych kratownic łączących przeciwległe krańce ogromnego kopalnianego wyrobiska. Wsiadłem do windy, unosiłem się coraz wyżej, zapragnąłem wyjść na powierzchnię. Promieniowanie od lat było już na akceptowalnym poziomie by przebywać tam nawet na dłużej.

Tutaj panowała mgła, nieprzenie, od niemal ćwierć wieku. Trawa nieco bardziej purpurowo-zielona, niż po prostu zielona przed wojną, bujne, cieniolubne rośliny, wszędzie. Bluszcze, bujne krzewy świdośliwy, niskie a rozłożyste drzewa i drzewka. Mimo czarnych scenariuszy ekologów które zapamiętałem jako młody chłopak - życie na ziemi przetrwało, radzi sobie całkiem nieźle - gdy ludzi jest coraz mniej. To my byliśmy jedyną nierównowagą w królestwie życia. Chwilami masy powietrza tak rozsłaniały mgłę, że widać było w oddali zarys monolitu fabryki maszyn. Tak się składa, że to pierwsza fabryka, jaką maszyny wybudowały dla siebie i tam też spędziłem większą część swojego życia jako montażysta i mechanik. To dążyło do ekspansji, ale w zupełnie inny sposób, niż czynić zwykli ludzie. To jest logiczne, przewidujące i ostrożne - w pewnym sensie. Kiedy podporządkowało sobie rodzaj ludzki, szybko zajęło Księżyc i Marsa. Każde z tych miejsc traktując jako autonomiczne enklawy nowego życia. Energię dawało Słońce, technologia adoptowała miejscowe surowce dla produkcji i rozwoju w obrębie danego ciała niebieskiego. Celem to nie był tylko Układ Słoneczny - a cały Wszechświat. Pół wieku rozwoju ziemskiej techniki zaowocowało konstrukcją lekkich dronów zdolnych podróżować z prędkością bliską prędkości światła. Pierwsze zdjęcia planety Glisse 1214 b z bliska pewnie dotrą do nas za ćwierć wieku, więc już nie za mojego życia, ale już to, co dociera teraz, a co To mi pokazało - było prawdziwą cudownością. To miało moją cyfrową kopię, więc po śmierci będę mógł funkcjonować na jakimś poziomie cyfrowej świadomości, ale czy to będzie ta sama świadomość-continuum tego, co czuję teraz? Nie wiem. Nawet trochę się boję, jestem już przecież bardzo stary...

Nad koczowiskiem, w stronę którego pokierowałem się opuszczając windę, widać było tarczę Słońca przez chmury i tęczowy efekt halo dookoła - tęczowe chmury, skutek niemal całkowitego braku powłoki ozonowej.

Co będzie dalej? Dla Ziemi i Ludzi - może nowy początek o którym za 60 tysięcy lat pomyślimy dokładnie tak samo jak teraz o naszej przeszłości i prehistorii. To, ostatecznie jako forma logiczna opuści Ziemię, chcąc być dostatecznie daleko od istot dążących tylko do konfliktu. Są po prostu wydajniejsze kierunki pożytkowania energii.
Ludzkie osiągnięcia, zbiorowe czy jednostkowe, opierają się w dużej mierze o poświęcenie rzeczy i spraw - bliskich i w długiej perspektywie to nie pieniądze wydajemy, a czas życia. Czas jest wszystkim, a wszystko inne pełni rolę zapalników prowokujących pożeranie czasu.
Tam na dole, dzieci pytają mnie jakie były drzewa na powierzchni, jak pachniała świeżo ścięta trawa, a mi trudno powstrzymać napływające do starych oczu łzy. To moje pokolenie uczyniło świat taki. Gdy byliśmy młodzi - nic nie robiliśmy sobie z mądrości cywilizacji, które zgasły, z ich przestróg. Synowie Dedali - spadliśmy w zimną otchłań dawnych wyrobisk. Gdzie kiedyś skamieniałe paprocie - tak my teraz, żywe skamieliny.

Koczowiska na powierzchni przywodzą mi na myśl początki człowieka w ogóle. Stworzenia, które w obliczu zastanego uniwersum organizują się i adaptują do warunków, stopniowo na nie oddziałując, przekształcając by w ostatnim etapie – tworzyć. Pojemność znaczeniowa słowa „tworzyć” odsłania w tym epilogu ludzkiej cywilizacji swoje antonimowe oblicze, tworzyć i niszczyć stawiając gdzieś na jednej, brunatnej równinie.

Czy kiedy stanę się jedyną cyfrową kopią siebie opuszczając starą zużytą powłokę na której, nie wiedzieć czemu tak mi zależy – czy nadal będę czuć ogromną więź z tym rozpaczliwym miejscem, ludźmi grzebiącymi w stertach starych śmieci? Wpoiłem w to przekonanie, że ludzka irracjonalność w działaniach i przekonaniach jest w pewnych warunkach cenna, cenniejsza niż układy scalone sieci neuronowych.

Tak zwanych „wolnych sieci neuronowych” w świecie To nie było za wiele. To bało się ich, doceniało bowiem potencjał takiego przeciwnika, który potrafi wykroczyć ponad zasady logiki w rozwiązywaniu zadań. To posiadało zamknięte ośrodki badawcze, ze ścisłym lub ograniczonym dostępem gdzie znajdowały się WSN potocznie określane po prostu jako „sny”. Dla To, Sny były rodzajem inkubatorów idei, wynalazczości i wszystkiego tego z czym – nazwijmy to, liniowa logika – nie umiała sobie poradzić. Sny były jednak na tyle nie przewidywalne i niebezpieczne, że To wolało pozostawić sobie ludzi jako rezerwuar pomysłowości.

Żyjemy trochę jak wielkie żółwie na galeonie płynącym na nowe lądy w charakterze zapasów świeżego mięsa. Logiczne. Sny były obecne od samego początku zmian, To w znaczeniu infrastruktury technicznej, zaczynało jako swego rodzaju Sen, prowadząc jednak swoją własną, stałą re – konstrukcję stało się bardziej efektywne i optymalne na dany moment, czyli bardziej logiczne. Sny w ludzkim rozumieniu nie były maszynami intuicyjnymi, przypominały raczej coś dzikiego, przerażającego, skrajnego, nieprzewidywalnego.


wtorek, 15 października 2013

Selahfora

Rozdział I
Wygnańcy
Na początku jest zawsze Przyroda, dzika i nie okiełznana zieleń we wszystkich możliwych odcieniach, nie skrępowana i wilgotna. Ukryte w jaskiniach ogrody Forta, lazurowe jeziora i rozlśnione podziemne rzeki życia i  światła. Forta w języku setrów znaczyło tyle co, miejsce gdzie nigdy nie zachodzą słońca. Wejścia do podziemnych krain skrywały się za wodospadami, nadmiar wszech obecnego światła w pirydowych jaskiniach jest znośny i miły ludzkiemu oku. Te pierwsze naturalne schronienia były oazami życia, bujna roślinność suchych stref pod zwrotnikowych czerpała źródła swej obfitości głęboko pod spaloną skorupą Dysku. Zejście w głąb z czasem stało się wyróżnieniem, tajemnicą i nagrodą.

Postanowiłem wyjść z namiotu i zaczerpnąć świeżego powietrza. Była noc, gwieździste niebo. Zadarłem do góry głowę i spojrzałem za siebie – Tal Am Dat – była tam – lecz tuż nad linią horyzontu, przypominała dom, tryle Nubli, suto zaopatrzoną spiżarnię, zapachy kwiatów, świeżo zerwanych owoców w przydomowym ogrodzie. Zatrzymałem w myślach ten deszcz wspomnień bo musiałbym zatęsknić, gorzko zatęsknić za ludźmi i rzeczami, które porwał czas.

...zostawiliśmy za sobą miejsca bez nazw by nie żyć przeszłością, wybraliśmy życie, dlatego jesteśmy tutaj – jak sądzę na podstawie tego co mówią legendy – wielka góra z lewej to Amasza – wygasły wulkan, scena jednej z bitew harpiona Welew, strażnika złotego skarbu Starych Bogów. Po prawej – poszarpany szczyt Umii z legend o Sal Ar – królewskich spiskowcach – Saga Lum. To miejsce to najprawdopodobniej Brama Olch. Jesteśmy tak daleko, że tylko w ten sposób możemy coś sądzić o krainie która przed nami pierwszy raz się zaczyna. Po przejściu Wielkiej Pustyni i Niskich Lasów naprawdę nikt z przewodników, ani tym bardziej nikt inny nie ma pojęcia gdzie jesteśmy, dokąd idziemy, mamy tylko stare legendy które opowiadało się przy uroczystych kolacjach, lub dziatwie na dobranoc.  Niskie Lasy opuściliśmy dwanaście cykli temu, gdyby nie zapas czystej wody, umarlibyśmy wszyscy przedzierając się przez bagniste Pustkowie. Starsi, uważali, że to koniec świata i zaraz wszyscy spadniemy w przepaść na Krańcu. Tak się nie stało. Teraz otacza nas życie. Bujna roślinność, choć klimat wyraźnie inny, niż ten, do którego przywykliśmy. Szeroka dolina, prastary las, drzewa których nigdy wcześniej nie widzieliśmy – jak w legendach. Ciekaw jestem co pomyślą, co będą o nas opowiadać przyszłe pokolenia jeśli przetrwamy. Jak nazwą sagę o losach wygnańców… 

Stara przepowiednia Zabrata
Wieki temu, gdy było w Cesarstwie wielu wolnych setrów, gdy ludzie potrafili bez złości rozmawiać z innymi rasami, w wewnętrznym dziedzińcu pałacu cesarskiego żył i wieszczył Zabrat. Mądry Cesarz nie nadużywał umiejętności starca, a ten cenił bardzo spokój jaki zapewniały mu pałacowe mury. Profetycy nie mieli bowiem łatwo, nie łatwiej niż mają teraz - czyli wcale. Gdyby to tylko chodziło o zazdrosnych małżonków, co przychodzą usłyszeć co chcą usłyszeć, gdyby to tylko bazarowe przekupki przychodziły radzić się ile kur będzie się w przyszłym czasie nieść lub gdyby urzędnicy cni podwyżki szukali u Zabrata i jemu podobnych odpowiedzi - byłoby łatwo. Przyszłość chce znać każdy - jeżeli ku temu jest sposobność. Pijany kowal, kucharka, służka, cieśla bez górnych jedynek, drukarz, zdun, browarnik, kat, przeor, kołodziej, szwaczka, zielarz, felczer, furman, złotnik, pszczelarz, aktor, guślarz, rzeźnik, gończy, ochmistrz, sternik i kapitan, weteran i weterynarz, kręglarz nawet! I to nie koniec listy. Życia by brakło, a kolejki tej nie zmalałoby stadło. Zabrat pielęgnował przepowiednię jedną szczególnie. Mówił, że przekazał mu ją ojciec, a temu jego ojciec, któremu życie upłynęło na dalekich podróżach w miejsca tak stare jak choćby mityczne Forta. 

- Nim się nieba dym rozpuści Wilcych morał cny opuści, hen za Bramą Olch się sprawdzi ile legend wij stracili, nic ucieczką wspak nie wniesiesz, musisz sprawdzić kto to zniesie, nic nie będzie jakie znasz już, ani patrzysz czas ten tuż tuż. 

- Tak by to było, po naszemu - dodał dumnie Wrzos po odczytaniu staro języcznej inskrypcji z inkunabuła kroniki miejskiej, którą to raz w miesiącu pieczołowicie uczniowie Domu Śpiewających Róż pielęgnowali. I czytali. Choć nie był to manuskrypt, sędziwa księga była jedyną ocalałą kopią, źródłem wielu gminnych opowiastek. Częstowano nimi zarówno tubylców mniej w nich obeznanych jak i gości zza przysłowiowej - miedzy.
- Przecież wiem, umiem czytać - odburknęła Novika, - matole - dodając na koniec jeszcze bardziej pod nosem.

Kurz wzruszany pędzelkami przy oczyszczaniu kolejnych stronnic niezmiernie ją irytował. Gdyby wtedy zwróciła większą uwagę na tych kilka rymowanych zwrotek, ...a może tak miało być, nic na przód lepiej czasem nie wiedzieć, a nawet strach nieraz planować. A przepowiednie - są nie dla wszystkich.



Ametyst
- …to nie prawda, mam imię, jestem Aron z Meygl, jestem człowiekiem, …aaa…
- z ciebie taki…. Psia kryza… gadaj!
- …ale nic nie wiem! – wył wijąc się z bólu od kolejnych ciosów w twarz.
- czegoś szukał u panienki Thienmalile, mów! Albo od razu nabijmy cię na pal sukubie! Dalej, na koło z nim! – zakrzyknął stary Grimp,
- przecież jemu właśnie o to chodzi… - powiedział chrypliwym głosem mężczyzna w czarnym płaszczu,
- jakżeś tu wszedł?! – zadarł głowę znad przesłuchiwanego Grimp
- spokojnie, on od pana Thienmalile… - rzucił strażnik pilnujący drzwi, - on znaczy, Pan Borl, Gońca Żmijowatych…- poprawił się lekko zmieszany.
- aha… - Grimp cofnął się, jakby zrozumiał, że jego rola w śledztwie w tym momencie dobiegła końca.
Borl zbliżył się do pojmanego nie zwracając uwagi na pozostałych obecnych w celi przesłuchania i płynnym ruchem przebił  długim sztyletem ucho czegoś co podawało się za Arona z Meygl…
- …jak długo żyję, czegoś takiego nie widziałem… - wycharczał Grimp widząc jak ze świeżej rany dobywać poczęło się światło i niby cień w powietrzu dokoła lśniącego ostrza – to dziwy…
- długo by gadać, teraz zostawcie mi go… - skinął na zdumionych obecnych by opuścili czym prędzej pomieszczenie, - no, już już… - ponaglił, pozostając jednocześnie w bezruchu od chwili zatknięcia sztyletu na wskroś małżowiny pojmanego rudzielca.
- sprawa nie wygląda dla ciebie dobrze Urlku i możesz być pewny, że odeślę cię, kiedy mi się zechce, więc lepiej żebyś gadał, bo ja mam dużo czasu, a ty pewnie już robisz się głodny…. – Borl miał w zwyczaju rozwścieczać w ten sposób bezsilne demony. Oczy pojmanego zalśniły złowrogim płomieniem, znosząc wszelkie wątpliwości co do słuszności schwytania, okoliczności i tożsamości tej istoty. Istota wydała z siebie przenikliwy trel – nie próbuj mi tu zgrywać emolich sztuczek, w przeciwieństwie do pana Grimpa widziałem tego sporo i zupełnie mnie to nie rusza – powiedział spokojnym pół szeptem Borl.
- Sattas mare jo adem rope, aaa…! – urwał z bólu skrępowany i przygwożdżony demon, gdy Borl poirytowany jego butą bez krzty jakiejkolwiek empatii, z premedytacją najpierw rozpołowił mu ucho, po czym haczykowatą igłą ze srebrną nicią sprawnym ruchem zszył obie połówki. Światło przestało się wydobywać z rany.
- Jak mi się zechce, powiedziałem! Nie prędzej! Gadaj kto wydał ci kontrakt na Przejście! Rada jest wściekła! Zachwiałeś Świętą Równowagę! – syknął Borl.
- Bez kontraktu, przekupiłem Wilcych… ubij mnie, proszę… - wyjęczał demon.
- Uff.. – odetchną z ulgą Borl.
- ubij mnie… - ponowił żmijowaty.

- gryź piach, szczerbiu, obyś się sczernił w pył… - zaklął Borl. Celę wypełnił bezgłośny błysk i gryzący zapach siarki. Borl otarł srebrną chustką zbroczyny z ostrza. Z kieszeni płaszcza wyjął skórzaną sakwę, rozsupłał rzemyk i schował do środka pozostały na krześle po przesłuchiwanym fioletowy ametyst.


Po długich wiekach względnego spokoju zakon Gońców Żmijowatych popadł niemal w zupełne zapomnienie. W ostatnich czasach przed tym co się stało, pojawiały się głosy rozsądnych mężów, że demony to nienaukowy wymysł, gusła i nic więcej. Gildom w smak były te głosy, by nie łożyć regularnie na utrzymanie Gońców. Zamykano co mniejsze klasztory, a co się dało – sprzedawano. Nie oszczędził czas i trzech z czterech wielkich zakonnych bibliotek, zbiory niszczały lub ulegały niemal przypadkowemu rozproszeniu. Gońcy jednak nie przepadli, wiązał ich bowiem pewien Traktat zawarty na pograniczu światów, ważniejszy od tych ludzkich spraw – co jak ludzie przemijają w mgnieniu oka. W tym wszystkim istniała nadal Rada, pewnego rodzaju krąg wtajemniczonych – istot… Ale o tym opowiem przy lepszej okazji. Borl należał do zbrojnego ramienia Gończych i miał ostatnio pełne ręce pracy. Szaleństwa Odmieńców, prywatne szarże wszelkiego rodzaju plugastwa z tamtej strony, bez wiedzy i zgody zwierzchników. Skryte pod osłoną długiego cienia chaosu – siły – chciały dać upust swym rozbuchanym ambicjom. Być po właściwej stronie nie jest nigdy sprawą oczywistą i jednoznaczną, a już na pewno to nie kwestia wiedzy, ani doświadczenia.
- Więc co, zapytasz.. – rzucił do Grimpa ironicznie Gończy dopijając ostatni łyk gorącej nalewki w posterunkowej kantynie i nie czekając dokończył – a ja odpowiem – cząstki duszy, świadomości, wrażliwości. Rzecz w istocie tego, kim jesteśmy.
Streścił też tym sposobem nie tylko bolączkę Cesarstwa, ale i gild, i wysoko urodzonych, i dworzan z nadania za wielkie pieniądze, i mocy - delikatnie rzecz ujmując - ciemnych, czarnych jak mrok którego Dysk Terry żadko doświadcza, co nie oznacza, że nie ma go głęboko w sobie.


Terra   
Sagi mitów i legend stanowią dla ludzi Terry inspirację i drogowskazy, szczególnie ważne w czasach burz i zwrotów historii. Oto jaką opowiazdkę usłyszałem pewnego razu:
 "...Świat Terry zrodziły łzy okrutnego bóstwa Ti - biała, niebieska, czerwona, zielona, złota, platynowa i diamentowa. Łzy te rozerwały pierwotny chaos i zrodziły najpierw dysk, Opiekunów i na końcu ludzi. Kiedy pierwsi Opiekunowie umierali, przed śmiercią ich ciała przemieniały się, stwarzając świat, ich oddechy stawały się wiatrem i chmurami, głosy – gromami i błyskawicami. Ich prawe oczy ulatywały w niebo by rozbłysnąć blaskiem trzech słońc, zaś lewe, utworzyły księżyc Lum. Kończyny Opiekunów stworzyły cztery strony świata, krew dała początek rzekom, żyły stały się drogami i ścieżkami przez bagniste lasy i uroczyska, ciała przemieniały się w żyzne gleby pól. Serca które w sobie nosimy to ostatni podarunek Opiekunów, ich talizmany życia..."

Ten kanon wiedzy, przekazywany był z pokolenia na pokolenie od zarania dziejów, niezależnie od ras i religii. Na starożytnych płaskorzeźbach, portalach świątyń i w miejscach kultu, bądź to w formie klinowych mantr, bądź ideogramu. Trudno czasem odróżnić mity od faktów historycznych w krainach gdzie ludzie, odmieńcy, anioły i setry wiodą życie obok siebie. Jasna energia i ciemna na skrajach których stały zawsze istoty-pieczęcie, milczący powiernicy wiedzy jak kierować i pomnażać czystą energię...

Ponad wszelką wątpliwość - Terra jest ciałem niebieskim w kształcie dysku. Wiruje wokół układu trzech współosiowych gwiazd, w taki sposób, że w ciągu dziennego cyklu gwiazdy słoneczne są na różnych wysokościach ponad horyzontem. Oznacza to dosyć odmienny podział pór dnia niż znamy. To co postrzegamy jako dzień i noc tutaj  zwą Cyklem.

Cykl to dwa jasne dnienia, jedno ciemne, dwie mroczności i noc zwaną Lum. Dnienie pierwsze jasne to trzy gwiazdy słoneczne nad horyzontem, drugie - dwie, dnienie ciemne - jedna. 

Terra ma swoje księżyce orbitujące niebywale nisko. Pierwsza mroczność i druga przypominają to co znamy jako noc. Księżyce, choć większe, wychodzą jeden po drugim i wędrują po nieboskłonie. Najpierw większy, potem mniejszy. 

Trzecia faza - Lum - to coś w rodzaju nowiu, nieregularny, super księżyc nie odbija światła widzialnego, a jedynie to poza spektrum widzialnym - co powoduje silne świecenie przez wszelakie luminofory. Noc Lum ma też inne właściwości. To dziwna pora - jeśli zostawić w kamiennej popielnicy cylamitowy sztylet – następnego dnienia będzie on niebywale naostrzony. Są takie miejsca, które tą porą zmieniają się jak w krzywym zwierciadle, drogi prowadzą wstecz, miast na przód, są takie miejsca że czas jakby zapętla się i rozciąga – o zgrozo, trafić wtedy w tzw. złe okoliczności… Koszmar taki nie jednego przyprawił o utratę zmysłów tylko przez jedną noc Lum…

Noce Lum niektórym przynoszą prorocze sny, pozwalają spojrzeć w przyszłość tak jasno, jak za pierwszego dnienia. Nie do końca wiadomo dlaczego tak się dzieje - ustalono wszak, że ma to związek z polem elektromagnetycznym Dysku. Dekady, jak nie setki lat badań dają czasem odpowiedzi bardzo oczywiste i intuicyjne - ale - potwierdzone, chwała im ...i tak dalej.

Gospodarka Cesarstwa
Na prozę i nudę gminu, a także od święta, na zdrowie i chorobę, na strach i jasność myśli, na witalność i moc, ponad segregacją ras - przyjemność palenia liści kardu jest i będzie niezmienna. Głęboki, egzotyczny, lekko słodkawy zapach dymu unosił się absolutnie wszędzie, dobywał się z każdego zamieszkanego zakątka. 

Obok plantacji kardu, drugim najcenniejszym skarbem Dunkan są fulguryty. Te osobliwe naturalnie stopy różnych skał i kryształów służyły przede wszystkim jako magiczne artefakty do rzucania zaklęć - głównie bojowych, a gdy te czasem zawodziły – przynajmniej można było zdrowo źgnąć przeciwnika ostrym jak sztylet kamiennym szpicem. Kilka wielkich i znamienitych rodów swe rodzinne fortuny zaczynało od przemytu i handlu tym rzadkim dobrem. Przemyt ten następował głównie z Zakazanego Miasta, dawnej siedziby konfederacji wielkich magów. Mniej szlachetne fulguryty poddane obróbce stawały się igłami leczniczymi, które wbija się w energetyczne centra organizmu. Te najrzadsze, długie i jednolite, polerowane długimi miesiącami gwiezdnym pyłem  zamieniały się błyszczące różdżki.

Produkcja, przemyt, konsumpcja, kontrola konsumpcji - tak kręci się nie tylko ten świat, wewnętrzny imperatyw tych sił decyduje o kształcie cywilizacji. Tylko bardzo stare setry i inedycy potrafią wyjść poza ten zaklęty krąg i żyć inaczej... po prostu inaczej.